Ponieważ spotkałem się z zarzutem że "nasz blog nagle się urwał", oficjalnie podaję informację, że wróciliśmy cali i szczęśliwy, choć niekiedy importując kilka mikrobów w organizmach ;).
Ale o wszystkim posłuchać będzie można na slajdowisku - czyli Syria i Jordania na żywo i w kolorze! Zapraszamy na pokaz 18 listopada o godz. 20:15, oczywiście w ramach slajdowisk Studenckiego Klubu Górskiego - na Kampusie Głównym UW, w auli Starego BUWu. Więcej informacji tutaj: http://www.skg.uw.edu.pl/slajdowiska#zamiastiranu.
sobota, 31 października 2009
czwartek, 30 lipca 2009
Madaba... kolejny c.d.:)
(Część trzecia poniższych notek. I ostatnia:))
Idę więc z powrotem do apteki, Zeyad dzwoni do kilku znajomych lekarzy, w końcu znajdując jednego będącego w stanie przyjąć Maję "za 5 minut". Hayat poszła już do domu i Zeyad nie ma z kim zostawić apteki żeby pójść z nami, ale za chwilę stawia się jego kolega władający angielskim, który będzie naszym tłumaczem. Jakie to wspaniałe uczucie, być odbiorcą tak wielkiej życzliwości od ludzi którzy godzinę temu byli nam zupełnie obcy...
I tak Maja zostaje przyjęta, dostaje porcję lekarstw i uspokajających słów, że jest "normal case". Mimo wszystko musi spędzić następne dni w łóżku. Powstaje więc pytanie co z kolejnymi dniami - czy dzielimy grupę? Problem szybko rozwiązuje się sam, po powrocie do hotelu dostaję wysokiej gorączki i moje losy w kolejnych dniach też są już znane. Paweł nie mogąc się pogodzić z tym, że odwiedzenie Petry, perełki w naszym planie, staje pod znakiem zapytania, decyduje się wybrać tam samodzielnie i następnie wrócić do nas do Madaby. O ironio, nazajutrz zatrucie dopada i jego.. I tak spędzamy kolejne 2 dni w Madabie, naszej umieralni;) Nieocenieni są w tej sytuacji jedyni zdrowi - Janki, regularnie odwiedzający dla nas sklepy i oczywiście aptekę.
W sumie spędziliśmy tu więc 4 dni. W Madabie znajdują się ponoć jakieś zabytkowe mozaiki ale nikt z nas ich nie widział;) Za to zwieńczeniem pobytu było zaproszenie przez rodzinę Zeyada na obiad, co było niesamowitym przeżyciem. Jedzenie przygotowane przez jego mamę jest rewelacyjne, poza tym rodzina jest strasznie sympatyczna i bardzo wykształcona. Oprócz lekarzy są tu jeszcze biolodzy i prawnicy, ojca można wręcz nazwać prawniczym autorytetem na skalę całej Jordanii..
A oprócz tego udało nam się odwiedzić i Petrę i pustynię Wadi Rum, więc cały jordański plan udało się zrealizować:) I od tamtej pory wracamy w kierunku Polski, teraz czekamy właśnie na odprawę na granicy turecko-bułgarskiej. Już za chwilę więc bliskowschodnie klimaty będą tylko wspomnieniem. Przynajmniej do następnego roku:)
Idę więc z powrotem do apteki, Zeyad dzwoni do kilku znajomych lekarzy, w końcu znajdując jednego będącego w stanie przyjąć Maję "za 5 minut". Hayat poszła już do domu i Zeyad nie ma z kim zostawić apteki żeby pójść z nami, ale za chwilę stawia się jego kolega władający angielskim, który będzie naszym tłumaczem. Jakie to wspaniałe uczucie, być odbiorcą tak wielkiej życzliwości od ludzi którzy godzinę temu byli nam zupełnie obcy...
I tak Maja zostaje przyjęta, dostaje porcję lekarstw i uspokajających słów, że jest "normal case". Mimo wszystko musi spędzić następne dni w łóżku. Powstaje więc pytanie co z kolejnymi dniami - czy dzielimy grupę? Problem szybko rozwiązuje się sam, po powrocie do hotelu dostaję wysokiej gorączki i moje losy w kolejnych dniach też są już znane. Paweł nie mogąc się pogodzić z tym, że odwiedzenie Petry, perełki w naszym planie, staje pod znakiem zapytania, decyduje się wybrać tam samodzielnie i następnie wrócić do nas do Madaby. O ironio, nazajutrz zatrucie dopada i jego.. I tak spędzamy kolejne 2 dni w Madabie, naszej umieralni;) Nieocenieni są w tej sytuacji jedyni zdrowi - Janki, regularnie odwiedzający dla nas sklepy i oczywiście aptekę.
W sumie spędziliśmy tu więc 4 dni. W Madabie znajdują się ponoć jakieś zabytkowe mozaiki ale nikt z nas ich nie widział;) Za to zwieńczeniem pobytu było zaproszenie przez rodzinę Zeyada na obiad, co było niesamowitym przeżyciem. Jedzenie przygotowane przez jego mamę jest rewelacyjne, poza tym rodzina jest strasznie sympatyczna i bardzo wykształcona. Oprócz lekarzy są tu jeszcze biolodzy i prawnicy, ojca można wręcz nazwać prawniczym autorytetem na skalę całej Jordanii..
A oprócz tego udało nam się odwiedzić i Petrę i pustynię Wadi Rum, więc cały jordański plan udało się zrealizować:) I od tamtej pory wracamy w kierunku Polski, teraz czekamy właśnie na odprawę na granicy turecko-bułgarskiej. Już za chwilę więc bliskowschodnie klimaty będą tylko wspomnieniem. Przynajmniej do następnego roku:)
Madaba... c.d.
(Część druga poniższej notki)
Jeszcze przed upływem godziny do mieszkania przyszedł policjant informując, że "because of our safety" powinniśmy spać w hotelu. Na krótkie negocjacje z naczelnikiem wybrała się spora cześć goszczącej nas rodziny wraz z dwoma Jankami, których naczelnik jeszcze nie widział. Choć i tak na wstępie uśmiechnął się wspominając, że już kilku Polaków dziś poznał;) Spokojnie wytłumaczył co tutejsze prawo nakazuje i że nic się nie da zrobić. Rozbić namiotu też nie można, bo snakes and scorpions. I tak Janki wrócili do nas w towarzystwie.. dwóch policjantów, którzy mieli pomóc w negocjacji ceny;) Noc spędziliśmy więc bezpiecznie za 10 dinarów, trzeba przyznać, że bardzo wygodną:)
Następnego dnia pojechaliśmy do Madaby. Znaleźliśmy się tam tylko dlatego, że spotkani po drodze Duńczycy polecili nam ją jako dobrą bazę wypadową nad Morze Martwe. A skończyło się na jednej z najprzyjemniejszych przygód podczas tego wyjazdu..
Wcześniej jednak było trochę wątpliwych przyjemności. To, że mało który organizm wytrzymuje bez szwanku zderzenie z zupełnie obcą florą bakteryjną wiadomo od zawsze. U nas jednak nie było dnia żeby żaden żołądek nie szwankował, więc spory z pozoru zapas Nifuroksazydu szybko stopniał. Do tego zdawał się niewiele pomagać cierpiącej tego dnia Mai. Wyruszamy więc z Pawłem w celu znalezienia apteki z kompetentnym, komunikatywnym personelem, który poleci nam jakiś lokalny specyfik lepiej radzący sobie z tutejszymi zatruciami niż powstały w polskich laboratoriach odpowiednik.
Już pierwszy strzał był rewelacyjny. Trafiliśmy do Zeyada, trzydziestoletniego absolwenta medycyny i właściciela apteki, władającego językiem angielskim. Akurat w aptece była też Hayat, młoda dziewczyna z Palestyny, świeżo po studiach z farmacji. Oboje bardzo przejmują się naszą sytuacją i po analizie objawów polecają kilka lekarstw, dokladnie tłumacząc ich zasadę działania.
Wracamy więc z potrzebnymi lekarstwami, ale w międzyczasie stan Mai staje się niepokojący, niezbędna staje się konsultacja lekarza.. Cdn.
Jeszcze przed upływem godziny do mieszkania przyszedł policjant informując, że "because of our safety" powinniśmy spać w hotelu. Na krótkie negocjacje z naczelnikiem wybrała się spora cześć goszczącej nas rodziny wraz z dwoma Jankami, których naczelnik jeszcze nie widział. Choć i tak na wstępie uśmiechnął się wspominając, że już kilku Polaków dziś poznał;) Spokojnie wytłumaczył co tutejsze prawo nakazuje i że nic się nie da zrobić. Rozbić namiotu też nie można, bo snakes and scorpions. I tak Janki wrócili do nas w towarzystwie.. dwóch policjantów, którzy mieli pomóc w negocjacji ceny;) Noc spędziliśmy więc bezpiecznie za 10 dinarów, trzeba przyznać, że bardzo wygodną:)
Następnego dnia pojechaliśmy do Madaby. Znaleźliśmy się tam tylko dlatego, że spotkani po drodze Duńczycy polecili nam ją jako dobrą bazę wypadową nad Morze Martwe. A skończyło się na jednej z najprzyjemniejszych przygód podczas tego wyjazdu..
Wcześniej jednak było trochę wątpliwych przyjemności. To, że mało który organizm wytrzymuje bez szwanku zderzenie z zupełnie obcą florą bakteryjną wiadomo od zawsze. U nas jednak nie było dnia żeby żaden żołądek nie szwankował, więc spory z pozoru zapas Nifuroksazydu szybko stopniał. Do tego zdawał się niewiele pomagać cierpiącej tego dnia Mai. Wyruszamy więc z Pawłem w celu znalezienia apteki z kompetentnym, komunikatywnym personelem, który poleci nam jakiś lokalny specyfik lepiej radzący sobie z tutejszymi zatruciami niż powstały w polskich laboratoriach odpowiednik.
Już pierwszy strzał był rewelacyjny. Trafiliśmy do Zeyada, trzydziestoletniego absolwenta medycyny i właściciela apteki, władającego językiem angielskim. Akurat w aptece była też Hayat, młoda dziewczyna z Palestyny, świeżo po studiach z farmacji. Oboje bardzo przejmują się naszą sytuacją i po analizie objawów polecają kilka lekarstw, dokladnie tłumacząc ich zasadę działania.
Wracamy więc z potrzebnymi lekarstwami, ale w międzyczasie stan Mai staje się niepokojący, niezbędna staje się konsultacja lekarza.. Cdn.
Madaba, czyli co w Jordanii zapamiętaliśmy najlepiej
Jordania to miał być Blitzkrieg, pięciodniowy szybki objazd największych atrakcji, przy okazji pochłaniający jak najmniejszą ilość dinarów (każdy wart jest 5 zł, a wydaje je się tu seriami). Z planów wyszło jednak niewiele, 5 dni urosło do 9, a nasz pobyt bardziej niż rewolucyjną strategię wojskową przypominał prowadzoną dwadzieścia kilka lat wcześniej wojnę pozycyjną.
Pierwszym celem był Jerash - ruiny rzymskiego miasta. Pomimo, że są sporych rozmiarów i obejście całości zajmuje w najlepszym wypadku 2 godziny, to 90% antycznych pozostałości w okolicy wciąż czeka na odkrycie. Nieodkryta pozostała tu też chyba możliwość zarobku na turystyce - w okolicy znajduje się tylko 1 hotel, wykorzystujący swą monopolistyczną pozycję i oferujący najtańsze miejsca w cenie 17 dinarów na osobę. Obydwu Jankom udało się co prawda zbić cenę do 15, ale to dalej zmuszało do szukania innych opcji.
Z pomocą przyszła nam Turystyczna Policja. To okoliczna instytucja zajmująca się bezpieczeństwem turystów. W każdym razie jeden z policjantów zaproponował nam nocleg w małych gospodarczych pawilonach w okolicy centrum turystycznego, zupełnie za darmo! Super sprawa, tyle, że inicjatywa wyszła od sympatycznego pana niskiego rangą, a do pełni szczęścia potrzebna była zgoda naczelnika. Wybraliśmy się więc tam z Mają, dostając jednak odpowiedź odmowną, oczywiście "because of our safety", bo w okolicy jest pełno "snakes and scorpions" i tylko w hotelu są one niegroźne. Na otarcie łez dostaliśmy jednak asystę policjanta który miał nam pomóc w negocjacji lepszej ceny. Druga wizyta w hotelu obniżyła cenę do 10 dinarów.
Mając jednak jeszcze trochę czasu pokręciliśmy się po okolicy i w jednej z knajp pewna napotkana rodzina zaprosiła nas na nocleg u siebie w domu. Jeden z jej członków mówił świetnie po angielsku i nawet nieźle po polsku, dzięki temu że przez 9 jak pracował w Belgii z Polakami. Wszyscy niesamowicie sympatyczni, szykował się miły wieczór. Problem w tym, że inf. o zagr. turystach wchodzących do mieszkania dotarła do Policji... cdn
Pierwszym celem był Jerash - ruiny rzymskiego miasta. Pomimo, że są sporych rozmiarów i obejście całości zajmuje w najlepszym wypadku 2 godziny, to 90% antycznych pozostałości w okolicy wciąż czeka na odkrycie. Nieodkryta pozostała tu też chyba możliwość zarobku na turystyce - w okolicy znajduje się tylko 1 hotel, wykorzystujący swą monopolistyczną pozycję i oferujący najtańsze miejsca w cenie 17 dinarów na osobę. Obydwu Jankom udało się co prawda zbić cenę do 15, ale to dalej zmuszało do szukania innych opcji.
Z pomocą przyszła nam Turystyczna Policja. To okoliczna instytucja zajmująca się bezpieczeństwem turystów. W każdym razie jeden z policjantów zaproponował nam nocleg w małych gospodarczych pawilonach w okolicy centrum turystycznego, zupełnie za darmo! Super sprawa, tyle, że inicjatywa wyszła od sympatycznego pana niskiego rangą, a do pełni szczęścia potrzebna była zgoda naczelnika. Wybraliśmy się więc tam z Mają, dostając jednak odpowiedź odmowną, oczywiście "because of our safety", bo w okolicy jest pełno "snakes and scorpions" i tylko w hotelu są one niegroźne. Na otarcie łez dostaliśmy jednak asystę policjanta który miał nam pomóc w negocjacji lepszej ceny. Druga wizyta w hotelu obniżyła cenę do 10 dinarów.
Mając jednak jeszcze trochę czasu pokręciliśmy się po okolicy i w jednej z knajp pewna napotkana rodzina zaprosiła nas na nocleg u siebie w domu. Jeden z jej członków mówił świetnie po angielsku i nawet nieźle po polsku, dzięki temu że przez 9 jak pracował w Belgii z Polakami. Wszyscy niesamowicie sympatyczni, szykował się miły wieczór. Problem w tym, że inf. o zagr. turystach wchodzących do mieszkania dotarła do Policji... cdn
czwartek, 16 lipca 2009
Syria, czyli jak to jest w panstwie muzulmanskim
Syria nas po prostu pochlonela. I tu nalezy szukac przyczyny kilkudniowej przerwy na naszym blogu. Nie w slabej dostepnosci internetu (choc rzeczywiscie kafejek jest tu niewiele) czy problemow powstalych juz po jego znalezieniu (a i tu nie jest najlatwiej - rzad syryjski cenzuruje ruch w internecie i np. dostep do naszego bloga, zamieszczonego na wrogim amerykanskim serwerze jest zablokowany; na szczescie jednak wladze sa w tej nierownej walce skazane na porazke i zlamanie blokad trwa krotka chwile). Kraj nas tak zafascynowal, ze az zal spedzac czas w kafejce:)
Zaczelismy od Aleppo - ponad 4-milionowej aglomeracji przy granicy z Turcja. I od razu wywindowalo to poprzeczke na wysoka pozycje - rewelacyjna starowka wpisana na liste UNESCO z waskimi, szerokimi na 3 metry uliczkami pelnymi malych kramikow po obu stronach. Sprzedaje sie tam wszystko - od mydla (tradycyjny syryjski wyrob oparty na olejku z oliwek, miodzie itp.), przez slodycze, przyprawy, zestawy szachowe i do backgamonna po shishe. Do tego dochodzi arabska mentalnosc sprzedawcow co sprawia, ze pomimo obecnosci wielu ludzi nie mozna tu liczyc na anonimowosc. Sprobuj na chwile zwolnic kroku, albo co gorsza przystanac - od razu ktos wykrzyknie "my friend!", poklepie Cie po plecach i zostanie ci zlozona oferta zakupu swietnie pasujacego do ciebie turbanu/dywanu/naszyjnika. Sprzedawcy blyskawicznie nawiazuja bezposredni kontakt, a kiedy dowiedza sie ze jestes z Polski, wielu podkresla ich bogate zwiazki z naszym krajem. Nie konczy sie tu przynajmniej na Lechu Walesie - raz sprzedawca wykrzyknal "I love Duu-de"! Odpowiedzialem "Jerzy Dudek"! "Yes!" - rozpromienil sie i podkreslil "with big...", jednak jego gestykulacja nie pokazywala, by mial na mysli szeroki zasieg ramion eksbohatera Liverpoolu. Inne akcentowanie nazwiska rozwiklalo zagadke "Do-da! Please send me her photo!".
Rzeczywiscie, na tle kobiet w hidżabach jest symbolem europejskiej rozpusty.
W Syrii deszcz jest rzadkoscia. Ba, raz na kilka dni widzi sie tu chmure. Mieszkancy wykorzystuja te dogodne warunki i wiele budynkow ma urzadzone dachy. Najtansze miejsca w hotelu to po prostu materac na dachu, my natomiast wykorzystujemy je jako miejsca gdzie mozna wieczorem usiasc i zjesc arbuza. W hotelu w Aleppo (w ktorym mieszkalismy za grosze) wlasciciel zabieral nas wieczorem na dach i wspolnie wypalalismy shishe. Nie przeszkadzal tu absolutnie brak mozliwosci jakiejkolwiek komunikacji - ot, zwykla syryjska goscinnosc.
Z Aleppo ruszylismy do Hamy, ktora slynie z norii - gigantycznych drewnianych kol, ktore bedac napedzane na zasadzie podobnej do dzialania mlyna wodnego, wprowadzaly wode do akweduktow. Przeblysk geniuszu starozytnych inzynierow:) Widzielismy jeszcze zamek z czasow krucjat - Crac des Chevaliers. Rzeczywiscie monstrualny i trudny do zdobycia, caly pech Krzyzowcow lezal jednak w tym, ze gdy w koncu przyszlo sie im w nim bronic, ruch chrzescijanski byl juz w odworcie i obroncy "Craca" pozostali jedynym bastionem na Bliskim Wschodzie. Calosc przypominala wiec bardziej siedzenie w wiezieniu niz w twierdzy, wiec zamek szybko poddano. Kolejnego dnia wyjechalismy kilkadziesiat kilometrow wglab pustyni by zobaczyc Palmyre - ruiny rzymskiego miasta, syryjski must-see. Na ogromnej przestrzeni mnostwo niezle zachowanych kolumnad, swiatyn i budowli. I mozna sie po tym dowolnie przemieszczac, nie ma zadnych barierek i napisow "nie dotykac". Robi wrazenie i porusza wyobraznie, nawet pomimo faktu, ze towarzyszyla nam mala burza piaskowa i ciagle nie moge wyciagnac calego pylu pustynnego z aparatu. No i co najwazniejsze - nawet w tak popularnym jak na miejscowe warunki miejscu turystow mozna bylo policzyc na palcach dwoch rak! Fakt, ze teraz jest poza sezonem (syryjskie temperatury spychaja go w strone wiosny i jesieni), ale czegos takiego nie zaznalibysmy w Egipcie czy Maroku:)
Dzis jestesmy w Damaszku, wieczor juz w pelni i wizja swiezego melona na dachu (i wina, ktore ciezko tu dostac, bo Koran zabrania - ale od czego jest dzielnica chrzescijanska?:) jest juz coraz blizsza. Nasze najblizsze plany to Bosra (kolejne rzymskie ruiny) i wjazd do Jordanii, ktora jednak z uwagi na wielokrotnie wyzsze niz w Syrii ceny planujemy objechac w kilka dni, swoisty Blitzkrieg! I jak najszybciej spowrotem wrocic do ukochanego kraju, gdzie falafel kosztuje ponizej 2 zl, a za kebaba rzadko kiedy daje sie wiecej niz 3,5!
Wszystkim polecamy. I do uslyszenia.
Zaczelismy od Aleppo - ponad 4-milionowej aglomeracji przy granicy z Turcja. I od razu wywindowalo to poprzeczke na wysoka pozycje - rewelacyjna starowka wpisana na liste UNESCO z waskimi, szerokimi na 3 metry uliczkami pelnymi malych kramikow po obu stronach. Sprzedaje sie tam wszystko - od mydla (tradycyjny syryjski wyrob oparty na olejku z oliwek, miodzie itp.), przez slodycze, przyprawy, zestawy szachowe i do backgamonna po shishe. Do tego dochodzi arabska mentalnosc sprzedawcow co sprawia, ze pomimo obecnosci wielu ludzi nie mozna tu liczyc na anonimowosc. Sprobuj na chwile zwolnic kroku, albo co gorsza przystanac - od razu ktos wykrzyknie "my friend!", poklepie Cie po plecach i zostanie ci zlozona oferta zakupu swietnie pasujacego do ciebie turbanu/dywanu/naszyjnika. Sprzedawcy blyskawicznie nawiazuja bezposredni kontakt, a kiedy dowiedza sie ze jestes z Polski, wielu podkresla ich bogate zwiazki z naszym krajem. Nie konczy sie tu przynajmniej na Lechu Walesie - raz sprzedawca wykrzyknal "I love Duu-de"! Odpowiedzialem "Jerzy Dudek"! "Yes!" - rozpromienil sie i podkreslil "with big...", jednak jego gestykulacja nie pokazywala, by mial na mysli szeroki zasieg ramion eksbohatera Liverpoolu. Inne akcentowanie nazwiska rozwiklalo zagadke "Do-da! Please send me her photo!".
Rzeczywiscie, na tle kobiet w hidżabach jest symbolem europejskiej rozpusty.
W Syrii deszcz jest rzadkoscia. Ba, raz na kilka dni widzi sie tu chmure. Mieszkancy wykorzystuja te dogodne warunki i wiele budynkow ma urzadzone dachy. Najtansze miejsca w hotelu to po prostu materac na dachu, my natomiast wykorzystujemy je jako miejsca gdzie mozna wieczorem usiasc i zjesc arbuza. W hotelu w Aleppo (w ktorym mieszkalismy za grosze) wlasciciel zabieral nas wieczorem na dach i wspolnie wypalalismy shishe. Nie przeszkadzal tu absolutnie brak mozliwosci jakiejkolwiek komunikacji - ot, zwykla syryjska goscinnosc.
Z Aleppo ruszylismy do Hamy, ktora slynie z norii - gigantycznych drewnianych kol, ktore bedac napedzane na zasadzie podobnej do dzialania mlyna wodnego, wprowadzaly wode do akweduktow. Przeblysk geniuszu starozytnych inzynierow:) Widzielismy jeszcze zamek z czasow krucjat - Crac des Chevaliers. Rzeczywiscie monstrualny i trudny do zdobycia, caly pech Krzyzowcow lezal jednak w tym, ze gdy w koncu przyszlo sie im w nim bronic, ruch chrzescijanski byl juz w odworcie i obroncy "Craca" pozostali jedynym bastionem na Bliskim Wschodzie. Calosc przypominala wiec bardziej siedzenie w wiezieniu niz w twierdzy, wiec zamek szybko poddano. Kolejnego dnia wyjechalismy kilkadziesiat kilometrow wglab pustyni by zobaczyc Palmyre - ruiny rzymskiego miasta, syryjski must-see. Na ogromnej przestrzeni mnostwo niezle zachowanych kolumnad, swiatyn i budowli. I mozna sie po tym dowolnie przemieszczac, nie ma zadnych barierek i napisow "nie dotykac". Robi wrazenie i porusza wyobraznie, nawet pomimo faktu, ze towarzyszyla nam mala burza piaskowa i ciagle nie moge wyciagnac calego pylu pustynnego z aparatu. No i co najwazniejsze - nawet w tak popularnym jak na miejscowe warunki miejscu turystow mozna bylo policzyc na palcach dwoch rak! Fakt, ze teraz jest poza sezonem (syryjskie temperatury spychaja go w strone wiosny i jesieni), ale czegos takiego nie zaznalibysmy w Egipcie czy Maroku:)
Dzis jestesmy w Damaszku, wieczor juz w pelni i wizja swiezego melona na dachu (i wina, ktore ciezko tu dostac, bo Koran zabrania - ale od czego jest dzielnica chrzescijanska?:) jest juz coraz blizsza. Nasze najblizsze plany to Bosra (kolejne rzymskie ruiny) i wjazd do Jordanii, ktora jednak z uwagi na wielokrotnie wyzsze niz w Syrii ceny planujemy objechac w kilka dni, swoisty Blitzkrieg! I jak najszybciej spowrotem wrocic do ukochanego kraju, gdzie falafel kosztuje ponizej 2 zl, a za kebaba rzadko kiedy daje sie wiecej niz 3,5!
Wszystkim polecamy. I do uslyszenia.
piątek, 10 lipca 2009
Kocioł
(uwaga edytorska: to druga część poniższego wpisu, nie chciałem tego dzielić, to wszystko przez ograniczenia w liczbie znaków;))
Idę w środku, Paweł jest już od kilku minut na przełęczy. Jednak nie widzę po nim euforii. Za chwilę dowiaduję się dlaczego: od doliny oddziela nas wysoka skalna grań. Absolutnie nie do przejścia. Na pewno nie jesteśmy więc na przełęczy w którą celowaliśmy. Dochodzi 18, za późno na odwrót. Pozostaje więc spenetrować miejsce w które trafiliśmy: nie widać go w całości, bo grań mocno wykręca. Nie wykluczone, że jest tu gdzieś łagodna przełęcz.
Przechodzimy kolejne metry, a grań przybliża się do górującego nad nami szczytu. W końcu oba plany łączą się. Jesteśmy zamknięci w gigantycznym kotle położonym na 3 tys. metrów, oddzielonym od drugiej strony doliny stumetrowymi niedostępnymi skalnymi ścianami.
Po chwili zastanowienia przychodzi jednak refleksja, że trafiliśmy w całkiem fajne miejsce: wody tu pod dostatkiem, można rozbić namiot na jednym z lodowych jęzorów, a dodatkowo ta strona zbocza górującego nad nami szczytu wygląda łagodnie - w sam raz na wycieczkę nazajutrz na lekko.
Tak też robimy, widok na Demarkazik z sąsiedniego wierzchołka jest pierwszorzędny. Dzięki szerokiej panoramie mozemy ustalić, że znajdujemy się na sąsiedniej przełęczy do planowanej - do dziś nie wiemy czemu tamta była easy. Może znowu bariera językowa zniekształciła przekaz.
W nocy trochę ciągnie od podłoża, brak zimowych śpiworów zmusza do spania we wszystkich ubraniach, ale nie takie rzeczy się robiło na kursie przewodnickim;) Na śniadanie wciągamy liofilizat o nazwie "mięsny kociołek", która pięknie współgra z miejscem w którym się znajdujemy. I z powrotem na dół - zmęczeni, ale w pierwszorzędnych nastrojach.
Dzisiaj schodzimy do cywilizacji, a jutro w samo południe spotykamy się w Adanie z Mają i Jankiem, którzy już od kilkunastu godzin znajdują się w Stambule. Stamtąd dalszy ciąg naszych bliskowschodnich planów.
Idę w środku, Paweł jest już od kilku minut na przełęczy. Jednak nie widzę po nim euforii. Za chwilę dowiaduję się dlaczego: od doliny oddziela nas wysoka skalna grań. Absolutnie nie do przejścia. Na pewno nie jesteśmy więc na przełęczy w którą celowaliśmy. Dochodzi 18, za późno na odwrót. Pozostaje więc spenetrować miejsce w które trafiliśmy: nie widać go w całości, bo grań mocno wykręca. Nie wykluczone, że jest tu gdzieś łagodna przełęcz.
Przechodzimy kolejne metry, a grań przybliża się do górującego nad nami szczytu. W końcu oba plany łączą się. Jesteśmy zamknięci w gigantycznym kotle położonym na 3 tys. metrów, oddzielonym od drugiej strony doliny stumetrowymi niedostępnymi skalnymi ścianami.
Po chwili zastanowienia przychodzi jednak refleksja, że trafiliśmy w całkiem fajne miejsce: wody tu pod dostatkiem, można rozbić namiot na jednym z lodowych jęzorów, a dodatkowo ta strona zbocza górującego nad nami szczytu wygląda łagodnie - w sam raz na wycieczkę nazajutrz na lekko.
Tak też robimy, widok na Demarkazik z sąsiedniego wierzchołka jest pierwszorzędny. Dzięki szerokiej panoramie mozemy ustalić, że znajdujemy się na sąsiedniej przełęczy do planowanej - do dziś nie wiemy czemu tamta była easy. Może znowu bariera językowa zniekształciła przekaz.
W nocy trochę ciągnie od podłoża, brak zimowych śpiworów zmusza do spania we wszystkich ubraniach, ale nie takie rzeczy się robiło na kursie przewodnickim;) Na śniadanie wciągamy liofilizat o nazwie "mięsny kociołek", która pięknie współgra z miejscem w którym się znajdujemy. I z powrotem na dół - zmęczeni, ale w pierwszorzędnych nastrojach.
Dzisiaj schodzimy do cywilizacji, a jutro w samo południe spotykamy się w Adanie z Mają i Jankiem, którzy już od kilkunastu godzin znajdują się w Stambule. Stamtąd dalszy ciąg naszych bliskowschodnich planów.
"Easy route!"
- powiedział spotkany w autobusie Turek, wskazując palcem na niewyraźną linię na rysowanej ręcznie graniówce Ala Daglari. Trasa wiodła spod pierwszego obozu, przez dolinę pod Demarkazikiem, wchodziła na wysoką przełęcz i kończyła się po drugiej stronie grani, w szerokiej dolinie z kilkoma niewielkimi jeziorkami. I prawdopodobnie stanowiła jedno z niewielu ciekawych przejść tego pasma bez używania sprzętu wspinaczkowego. Nie musiał nas dalej zachęcać.
Dziś z powrotem jesteśmy w obozie pierwszym. Demarkazik z tej perspektywy jest przysłonięty, więc zdobyty przez nas przedwczoraj skalisty, ponad 3600 metrowy szczyt wyraźnie góruje nad okolicą. No ale po kolei...
Wyruszyliśmy rano 3 dni temu. Szybko pokonaliśmy około 300 m przewyższenia i doszliśmy do wytypowanej przez nas przełęczy. Jednak słowo "easy" z pewnością nie pasowało do tej kilkudziesięciometrowej skalnej ściany. Nie zrażeni jednak niepowodzeniem pierwszego strzału wybraliśmy się na okoliczny pagórek by przyjrzeć się sąsiedniej przełęczy. I tu miłe zaskoczenie - choć z pozoru wydawała się niedostępna, to przynajmniej cześć którą byliśmy w stanie objąć wzrokiem okazała się być jak najbardziej do przejścia. To musi być to, idziemy!
Trasa była mocno stroma. Nie ma się co dziwić, wg mapy jest to 1000m przewyższenia. Początkowy etap po wielkich powywracanych skałach minął dość szybko. Gorzej było kiedy zaczęły się piargi. Pochłaniają mnóstwo energii, bo po każdym kroku naprzód mimo nieustannej walki zjeżdża się pół wstecz. Do tego dochodzi spora wysokość, oddech staje się płytki, nieprzystosowany jeszcze organizm nie nadąża z wymianą tlenową. A i tak ponoć w górach tego typu największe zagrożenie stwarzają dla siebie nawzajem ludzie, gdy mimowolnie jedni na drugich zrzucają kamienie. Dobrze, że oprócz nas nie ma tu żywej duszy, bo każdy krok wytwarza kilkunastometrową kamienną mini lawinę.
Z uwagi na to idziemy w dużych odstępach. Po trzech godzinach wspinaczki widzimy już szczyt przełęczy, a nad nim niebieski kawałek nieba. Cel jest blisko... cdn.
Dziś z powrotem jesteśmy w obozie pierwszym. Demarkazik z tej perspektywy jest przysłonięty, więc zdobyty przez nas przedwczoraj skalisty, ponad 3600 metrowy szczyt wyraźnie góruje nad okolicą. No ale po kolei...
Wyruszyliśmy rano 3 dni temu. Szybko pokonaliśmy około 300 m przewyższenia i doszliśmy do wytypowanej przez nas przełęczy. Jednak słowo "easy" z pewnością nie pasowało do tej kilkudziesięciometrowej skalnej ściany. Nie zrażeni jednak niepowodzeniem pierwszego strzału wybraliśmy się na okoliczny pagórek by przyjrzeć się sąsiedniej przełęczy. I tu miłe zaskoczenie - choć z pozoru wydawała się niedostępna, to przynajmniej cześć którą byliśmy w stanie objąć wzrokiem okazała się być jak najbardziej do przejścia. To musi być to, idziemy!
Trasa była mocno stroma. Nie ma się co dziwić, wg mapy jest to 1000m przewyższenia. Początkowy etap po wielkich powywracanych skałach minął dość szybko. Gorzej było kiedy zaczęły się piargi. Pochłaniają mnóstwo energii, bo po każdym kroku naprzód mimo nieustannej walki zjeżdża się pół wstecz. Do tego dochodzi spora wysokość, oddech staje się płytki, nieprzystosowany jeszcze organizm nie nadąża z wymianą tlenową. A i tak ponoć w górach tego typu największe zagrożenie stwarzają dla siebie nawzajem ludzie, gdy mimowolnie jedni na drugich zrzucają kamienie. Dobrze, że oprócz nas nie ma tu żywej duszy, bo każdy krok wytwarza kilkunastometrową kamienną mini lawinę.
Z uwagi na to idziemy w dużych odstępach. Po trzech godzinach wspinaczki widzimy już szczyt przełęczy, a nad nim niebieski kawałek nieba. Cel jest blisko... cdn.
Subskrybuj:
Posty (Atom)